Bomba znaczy władza

Autorką tekstu jest blogerka  – kubrynska.com.

Wczoraj Latkowski miał wykręcone ręce. Rano: połamane palce. Z każdą godziną jego stan się pogarsza. Możliwe, że facet nie dożyje jutra.

Bombastic newsSerdecznie współczuję redaktorowi Sylwestrowi Latkowskiemu. Myślę, że on już nigdy się nie pozbiera. Wczoraj w nocy miał wykręcone ręce. Rano: połamane palce. Teraz jest pobity. A z każdą godziną jego stan się pogarsza. Nie zdziwię się, gdy usłyszę, że ABW otworzyło do niego ogień. Całkiem możliwe, że facet nie dożyje jutra.

A człowiek jest kryształowy. Mucha nie siada. Prokurator niech spada. Niech spada, bo on jest DZIENNIKARZEM. Czytałam kiedyś w gazetach, że w razie podejrzenia popełnienia przestępstwa prokuratura powinna niezwłocznie zabezpieczyć materiały dowodowe. Komputery, nagrania. Skolko ugodno. Gdzie? No na przykład w szkołach, w szpitalach, na plebaniach, w urzędach. Ale, hola!, nie w redakcjach!  Redakcja to więcej niż świątynia. Dziennikarz to więcej niż święta krowa.

Dziennikarz własną piersią zasłania macintosza. Pendrive’a chowa, połyka, zjada. Walczy. Musi walczyć. To jego misja. Misja polegającą na dawkowaniu tego, co na kogo ma. Misja polegająca na powolnym zwalnianiu ładunków wybuchowych. Ujawnianiu krok po kroku efektów tajnego podsłuchu, bohatersko zamontowanego dla zbawienia tego kraju.

Dziwne, że podsłuchy  i dokumenty typu: „coś na was mamy, wyciągniemy w odpowiednim momencie” nie kojarzą się nikomu z latami zagrożenia wolności słowa, bombą zegarową, którą się szantażuje i manipuluje. Wręcz odwrotnie. Otóż, jak się okazuje, w tym kraju podsłuchy i szantaże są spoko. Super są! Zakładajmy więc podsłuchy. Wszędzie! Każdemu! W sypialniach i na dnie kieliszka! Niech mefistofelowe ucho nas dosięgnie! Niech się dowie, jakie piękne słowa padają z polskich ust! Niech się przekona, że Polak to bukiecik fiołków.

Dziennikarze będą mieli huk roboty. I jaki splendor! Już ten, co kręci lody na dawkowaniu efektów nielegalnych podsłuchów, uchodzi za bohatera. Nie ma sprawy, niech uchodzi. Trudno dyskutować z argumentem o połamanych palcach. Połamane palce Latkowskiego stały się relikwią. Myślę, że facet zasłużył na coś więcej, niż solidarność w branży. Jakakolwiek formacja polityczna  skorzysta na tej aferze, powinna walnąć Latkowskiemu pomnik.

Tylko problem polega na tym, że żadna formacja polityczna na tym nie skorzysta. Podsłuchy mają się świetnie, co z tego że są nielegalne? Na ich nielegalność gwiżdże cała Polska. Nielegalność podsłuchów leży i płacze w obliczu wszechmocnej tajemnicy dziennikarskiej. Wszystko leży i płacze w obliczu tajemnicy dziennikarskiej. Dlatego cokolwiek się nie wydarzy, wybory nie-wybory, dymisje, nie-dymisje, wkrótce znów usłyszymy wśród przekleństw podchmielone głosy nowych ministrów. Kwestia czasu. Kwestia stawki, o jaką będzie warto zagrać. A karty rozdaje władza. Ściśle: czwarta władza.

Jestem morderczynią

Autorką tekstu jest blogerką  – kubrynska.com.

Ktoś wsadził cię do worka i wyrzucił na śmietnik jak miałeś trzy dni. Powiedziałam, że chętnie cię przygarnę. Zapytał: – Co zamierzasz z nim robić? – To oczywiste – odparłam. – Zabić i zjeść.

Zabiję. Muszę zabić. Kipi we mnie morderstwo, gotuje się we mnie śmierć. Nieodwołalne stają się moje codzienne przekleństwa za kierownicą. Iszczą się wszystkie groźby wobec świata. Wnioski, że ochrona życia i zdrowia zgwałconego dziecka, że opieka medyczna (nie katolicka) to zabójstwo, jednak zobowiązują. Rzecz jasna, do rzeczonego zabójstwa. Tak mnie to wkurwia, że nie mam wyjścia. Inna rzecz, że po wpisie o „Świętym gwałcie” dostałam maila, w którym nazwano mnie morderczynią. Sami widzicie. Morderstwo wisi w powietrzu, wnika w moje nozdrza, smak krwi spienionej wrze na moich zębach. Biorę karabin i strzelam.

Najpierw do kota. Kota muszę zabić, mam wobec niego ten dług od lat pięciu z okładem. Tyle razy mówiłam mu, że zginie z mojej ręki, tyle razy przysięgałam, że to ostatni jego parszywy dzień, w którym wlazł na mój blat kuchenny, do mojego łóżka i na mój świeżo uprany szlafrok. Moja nienawiść nie może sczeznąć na pogróżkach. Dlatego przykro mi (a właściwie w ogóle nie jest mi przykro, wręcz odwrotnie, bardzo mi nie-przykro), zginiesz, zabiję cię, zastrzelę, zadźgam, uduszę. Wykończę cię, wyniszczę. Moralnie zetrę na proch. Na miał, sierść wyliniałą, dywanik pod stopy, okład na korzonki, wypchane trofeum w wiatrołapie.

Pamiętasz, jak mi zjadłeś łososia? Z Biedronki? Za szesnaście dziewięćdziesiąt pół kilo, trzydzieści z hakiem kilogram?! Ten łosoś, padalcu, stanie ci ością w twoim zachłannym gardle! Ten łosoś będzie twoją fugu, rybą zagładą, śmiertelnym daniem! To twój pierwszy i ostatni łosoś w twoim parchatym życiu! To pierwsze i ostatnie szesnaście dziewięćdziesiąt, jakie mi podstępnie rąbnąłeś! Pamiętasz, jak mi zasrałeś dywan, jak mi obsikałeś fartuszek z kaszubskim haftem, jak podrapałeś sofę skórzaną z Ikei, jak wylizałeś masło?! A pamiętasz kreta? Wywróconą do góry korzeniem darń w moim ogrodzie i twoje leniwe, ba! pogardliwe spojrzenia z tarasu w kierunku rozbrykanego gryzonia? Twój emocjonalny ugór, gdy szkodnik rył pod hortensjami, pnącą różą, a nawet bezbronnym przebiśniegiem – pamiętasz? Cały trawnik strzyżony w znoju przez osiem sezonów skończył przez ciebie pod ziemią. Teraz ty skończysz pod ziemią! Teraz ciebie wywrócę na lewą stronę!

Wiesz, skąd się wziąłeś? Jakiś nawiedzony przyjaciel zwierząt dał kiedyś ogłoszenie do gazety, że ma o jednego małego rudego kota za dużo, bo cię znalazł, ścierwo trzydniowe, na śmietniku. Ktoś wyrzucił cię w worku. Na pewną zgubę, śmierć głodową, wymarznięcie. Odpisałam, że chętnie kota przygarnę. A on, durnowato:

– A co zamierzasz z nim robić?

– To oczywiste – odparłam. – Zabić. I zjeść.

Człowiek ów stwierdził, że pyszny jest to żart, że właśnie w moje ręce warto cię oddać, że właśnie ja swoim czarnym humorem stanowię dla takiej kociej znajdy jak ty, satysfakcję. I z miejsca mi cię przywiózł. Błąd. Błąd po stokroć! Bo od tamtej pory moje życie leży w gruzach. Ja nie jem kotów, za to kot je mojego łososia. Ale wszystko ma swój czas. Najwyższa pora wprowadzić w życie pierwotną obietnicę.

Dlatego zginiesz. Ale zanim zginiesz, przekaż wszystkim kotom, żeby nawet nie próbowali podchodzić do miski po twojej śmierci. Jeśli jakakolwiek przybłęda wlezie na teren mojej działki, zmiecie go z powierzchni ziemi napalm feministycznej nienawiści. Psom też przekaż. I muchom. Wszystkim przekaż. Ale przede wszystkim przekaż Terlikowskiemu, Chazanowi i innym zacietrzewionym obrońcom zygot, duszków nienarodzonych, mglistych planów Pana. Nie zapomnij o nadawcy maila wiadomej treści. Ma rację. Jestem morderczynią. Zabijam iluzję dobra. Zabijam pozór. Przebijam mydlaną bańkę miłosierdzia dla bajkowych stworków zza świata. Nie mam dla nich litości. Nie mam nawet dla nich czasu. Muszę zająć się (co za nuda!) tymi, co się już narodzili.

Święty gwałt

Zapłodniona komórka jajowa znaczy w tym kraju dużo więcej niż życia wszystkich zgwałconych nastolatek razem wziętych.

11-letnia dziewczynka została zgwałcona przez swoich kuzynów. To było w lutym. Było? Czas przeszły jest tu niemożliwy. Ten gwałt trwa nadal. Ten gwałt będzie trwał jeszcze długo. Bo to jest święty gwałt.

6a7c0353-b330-4f4a-8b4c-7ef39d060d2e_470x

W Polsce możliwe są dwa rodzaje gwałtów. Jeden z nich to gwałt nieświęty, plugawy, zaistniały w wyniku prowokacji przez ofiarę. Wszyscy doskonale znamy przyczyny tego gwałtu. Niejednokrotnie już zostało to opisane tu i ówdzie. Opisane i skomentowane przez autorytety. Biegły sądowy psycholog od spraw seksualnych Krzysztof Boćkowski wyraził swoją opinię na temat przemocy seksualnej wobec kobiet: „często same prowokują i doprowadzają mężczyzn do tych sytuacji”. Także sprawa jest jasna. Za gwałt odpowiada sama ofiara i tylko jakiś mglisty rozsądek rozgrzanego testosteronem mężczyzny może ją uchronić od zguby. Wiadomo, nie zawsze starczy mu na to sił, wszak testosteron włada jego umysłem. Nie ma się co dziwić. Każdy to rozumie. Ofiara sama sobie jest winna. Tyle.

Ale w Polsce jest jeszcze drugi rodzaj gwałtu. Jest to gwałt, który ma potencjał. Na którym można coś ugrać. Gwałt, przez który dochodzi do zapłodnienia komórki jajowej. Jest to gwałt zbiorowy jak zbiorowa jest społeczność nim zainteresowana.  A ta społeczność jest liczna i bardzo aktywna. Bo komórka jajowa to bardzo polityczna sprawa.

Tomasz Terlikowski wypowiedział się w sprawie takiego gwałtu, krytykując jednocześnie decyzję sądu o prawie małoletniej ofiary gwałtu do aborcji. Dlaczego Terlikowski wie lepiej niż sąd? Bo ten gwałt ma sakralny wymiar.

To święty gwałt.

Wszak to ręka boska umieszcza plemnik w komórce jajowej. Cóż, że podczas aktu przemocy? Nie nam maluczkim się wtryniać. Nie pierwsza to w końcu boska ingerencja w drogi rodne kobiety. Komu więc nagle przeszkadza w świętym akcie zapłodnienia przemoc? Albo to, że ofiarą przemocy jest dziecko? Jedenastoletnie? Że jedenastoletnie dziecko powinno chodzić do szkoły, a nie rodzić dzieci?

Komórka jajowa znaczy tym kraju dużo więcej niż życia wszystkich nastolatek razem wziętych. Więcej niż życia istniejące, po ziemi tej stąpające, bo Ziemia kręci się nie wokół słońca, nie wokół jedenastolatki, nie wokół dzieci już narodzonych, nie wokół ofiar gwałtów, ale właśnie wokół komórki jajowej.

Tomasz Terlikowski zajął się jej losem. I wydał wyrok. Stworzył „dożywotnie cierpienie związane z zespołem poaborcyjnym”, które ma być o wiele gorsze dla jedenastolatki niż dziewięć miesięcy ciąży w wyniku gwałtu, bolesny i niebezpieczny dla takiego dziecka poród oraz moralny i fizyczny problem, co zrobić z dzieckiem narodzonym w wyniku gwałtu.

Według jego sumienia, zgwałcona jedenastolatka wszystko to weźmie na klatę. Zamiast chodzić do szkoły, zabierze się za macierzyństwo, do którego ją gwałtem zmuszono. A jeśli nie – wiemy z doświadczenia – obrońcy komórki jajowej dadzą jej popalić. Żar pamięci o traumie będą podsycać. Rycerzy pokalanego poczęcia pod klinikę, pod dom, pod szkołę – będą wysyłać. Nie zostawią w spokoju, żeby broń Boże nie odbudowała zrujnowanej psychiki. I tak święty gwałt pozostanie na zawsze w życiu i w pamięci tej i każdej następnej ofiary zgwałconej i zapłodnionej z woli Boga, amen.

kubrynska.com

Kobieta, największy wróg feminizmu

Koleżanka mojej matki krzyknęła z oburzeniem: Nie prasujesz mężowi koszul? – Nie. – To po co ty mu jesteś?!

Feminizm (łac. femina – kobieta) – ideologia i kierunek polityczny, ruch społeczny związany z równouprawnieniem kobiet. Podstawą programu feminizmu jest dążenie do emancypacji i równouprawnienia płci pod względem formalnym i faktycznym.

Przekładając na język prosty tę skróconą definicję: feminizm to idea sprawiedliwości i równych praw bez względu na płeć. Tyle. I biorąc pod uwagę jak przez ostatnie sto lat udało się zmienić pozycję kobiet w społeczeństwie, aż tyle. Ale ja nie o tym. Ja o tym, że słyszę często oburzone głosy KOBIET, że skąd, ależ, nigdy w życiu, tfu, broń Boże, ta czy tamta feministką nie jest.

Wydawałoby się to niedorzeczne. Bo czemu kobieta nie jest feministką? Czemu kobieta nie chce dla samej siebie równouprawnienia, czemu nie dba o swoje prawa, ba! czemu przeciw własnym prawom się opowiada?

Owszem, jeśli facet twierdzi, że nie jest feministą, to jego postawę może dyktować strach przed utraceniem wywojowanych przez przodków przywilejów. Durne, żałosne, niesprawiedliwe, ale zrozumiałe. Inna rzecz, że facet prędzej czy później jest gotów ustąpić, podzielić się przywilejami. Jeśli ma z kim. Ale jak ma ustąpić, skoro sama kobieta deklaruje swoją niechęć do feminizmu?

Gdy słyszę kobiety wyrzekające się własnych praw, tłumaczę to głupotą. Głupotą wywodzącą się z nieznajomości historii czy choćby definicji feminizmu. Głupotą wynikającą z lenistwa posuniętego do tego stopnia, że nie chce się którejś nawet zajrzeć do Wikipedii. Wreszcie głupotą wywołaną lękiem przed czymś, czego nie rozumie. Bezmyślnym powtarzaniem formułek zasłyszanych w „studio paznokcia”. A to, że feministka to sfrustrowana wariatka walczącą diabli wiedzą o co. A to, że nikt jej nie chce, nikt jej nie kocha i pozostały jej tylko histeryczne wiece na Mokotowskiej. A wreszcie to, że feministka jest brzydka, tłusta, łysa i ma włosy na nogach. Jednym słowem babochłop. Która z wyfiokowanych pań chce być babochłopem?!

Istnieją jednak obserwacje dowodzące, że są kobiety, które tryskają intelektem, a jednocześnie wybierają sobie pozycję niższą, bardziej podłą niż pozycja mężczyzny. Taka kobieta z wyboru idzie w samozagładę. Być może życie jej niemiłe (trudno się dziwić), być może świat jej zbrzydł, być może tak to sobie poukładała w głowie, że jest gorsza i mniej jej się należy. Nie mam nic do tego typu wyborów, pod jednym warunkiem: niech dotyczy to tylko jej samej. Skoro tak chce, niech tak ma. Ale niech nikomu tego nie narzuca, niech od reszty kobiet się odfrandzoli. Niech się w sejmie nie udziela i swoją samozagładą nie zaraża. Nie ma wszak nic gorszego od człowieka, który ze względu na własną przekichaną sytuację rości sobie prawo do szkodzenia innym.

I tu dochodzimy do najpoważniejszego problemu, z którym ruch feministyczny się boryka. Do najsmutniejszego wniosku dzisiejszych czasów. Do tej straszliwej prawdy, że największym wrogiem feminizmu jest właśnie sama kobieta. Bo wybór, o którym napisałam, to wcale nie jest taki w pełni świadomy wybór. To bardzo często wynik wychowania i to wychowania przez matkę, która została wychowana przez matkę, która została wychowana przez matkę, której narzucono pozycję gorszą. I tak powielany wybór staje się dogmatem, jedyną znajomą (bezpieczną?) i słuszną postawą życiową, siłą obezwładniającą, odbierającą kobietom prawo do równości.

Moja matka nigdy w życiu nie powiedziała, że jest feministką. Pewnie by jej to przez gardło mnie przeszło. Jest bardzo wierząca i – przynajmniej tak twierdzi – konserwatywna. Ale niedawno wróciła z pracy i opowiedziała pewną historię.

Jej znajoma (dużo młodsza) płakała w garść, jak bardzo jest zmęczona, bo gdy wraca z pracy musi zrobić obiad, w dodatku czeka na nią stos koszul do prasowania. Koszul, rzecz jasna, należących do męża. Matka ściągnęła brwi i spytała, czy mąż jest chory, bo skoro chory, to chyba nie ma pilnej potrzeby noszenia koszul? Nie, nie jest chory, wręcz odwrotnie. Ma wyjazd służbowy i potrzebuje szykownych ubrań. Zatem, docieka matka, czy mąż ma obie ręce? Ma. A może pracuje na dwa etaty i nie ma go w domu? Nie, pracuje tyle samo godzin, co ona. – To może macie taką zasadę, że mąż ci w odwecie prasuje sukienki? – pyta matka.

– Chyba kpisz!

– Może po prostu lubisz prasować?

– Zwariowałaś, padam na twarz?! 

– Więc czemu on sobie sam nie uprasuje tych koszul?!

– Jak to: sam?

– No sam! Chyba dorosły jest?

– Hanka! (moja mama ma na imię Hanka) Czy ty nie prasujesz mężowi koszul?

– Nie.

– To po co ty mu jesteś?!

Hanka przyszła do domu i spytała męża po co mu jest. Mąż popukał się w czoło i przytulił Hankę. Hm. A może, gdyby życie potoczyło się inaczej, byłaby mu po to, żeby prasować koszule? Może, gdyby się lata temu rzuciła w wir usługiwania, kto wie? Ale ona po prostu na tej pozycji się nie ustawiła. Wybrała feminizm, czy jak kto woli – zdrowy rozsądek. I jest dziś po to, żeby być. Być przyjaciółką, partnerką, towarzyszką życia. Dlatego ja i Siostra Młodsza, córki najbardziej konserwatywnej kobiety na świecie, jesteśmy feministkami. Bardzo nam z tym fajnie. Dzięki, mamo, że nie prasowałaś koszul!

296117_522737637789771_399713673_ndla mojej Mamy

kubryńska.com

Szatan w białej sukience

Głowę daję, że gdyby nie decyzja prezydenta o zdjęciu wystawy, niebawem mielibyśmy w Elblągu wyłącznie zdemoralizowane dzieci

Bardzo się cieszę, że – jak donosi Gazeta – prezydent Elbląga zamknął wystawę dwóch artystek, które prezentowały swoje zdjęcia w białych sukienkach. Myślę, że w całym Elblągu nie ma nic bardziej odrażającego niż młode, przytulające się do siebie, uśmiechnięte dziewczęta w białych sukienkach. Jeśli cokolwiek zamykać to właśnie to. Tym bardziej, że w 125-tysięcznym Elblągu znalazło się aż kilku mieszkańców, którzy zadzwonili do prezydenta z prośbą, by wystawę zdjąć. To się nazywa moc demokracji.

Swoją drogą, jak przypuszczam prezydent ma mnóstwo (oczywiście bardziej błahych) spraw na głowie, takich jak infrastruktura, budowa dróg, kanalizacja, projekty unijne, dotacje, zapomogi, oświata, diabli wiedzą co jeszcze. Tym bardziej czapki z głów, że znalazł czas i zajął się palącym tematem dziewcząt w białych kieckach. Wszak gdyby tę sprawę odłożył, gdyby machnął ręką na te kilka telefonów – nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli! Nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że w poczciwym dotąd Elblągu ma miejsce taka sodoma i gomora jak miłość, uśmiech, radość. Nigdy byśmy nie przypuszczali, że na ścianach Centrum Sztuki Galerii EL wiszą romantyczne zdjęcia odsądzonych od czci i wiary dziewcząt przywdzianych w, tfu!, białe kiecki.

Inna rzecz, że biała kiecka to najbardziej podstępny strój na świecie, to szata szatana. Niby to biel, niewinność, cnota, a przecież dzieciak, który zobaczy dwie kobiety w białych sukienkach na bank ulega zepsuciu. Cholera wie, ile dzieci zdążyło się zdemoralizować przez nieopatrzny czas ekspozycji tych zdjęć. Głowę daję, że gdyby nie decyzja prezydenta o zdjęciu wystawy, niebawem mielibyśmy w Elblągu wyłącznie zdemoralizowane dzieciaki. Fakt, że na wystawę trzeba by dziecko zaprowadzić do innego budynku, ale niech mi ktoś powie, że w bezmyślnej plątaninie spacerowej notorycznie nie wędruje do innego budynku! Takie rzeczy się zdarzają! Nagminnie! Każdy z nas z nieustannie błądzi w zakamarki wystaw! Nie ma tygodnia bez zabłądzenia w labirynt ekspozycji! I to jakiej ekspozycji! Proszę sobie wyobrazić – ekspozycji zdjęć dziewcząt w białych sukienkach! Wszyscy bez ustanku wpadamy w pułapkę sztuki. Oczywiście z dzieckiem! Co ja mówię, z dzieckiem. Z całą chmarą dzieci! Niech mi ktoś powie, że w zeszłym tygodniu nie zabłądził z dziećmi w jakiejś galerii sztuki. Nigdy nie uwierzę. Tak jak nigdy nie uwierzę, że owe dzieci widząc dziewczyny w białych sukienkach nie doznały szoku. Że nie trzeba było ich cucić. I – co najważniejsze, że po ocknięciu pozostały grzeczne i niewinne. Bzdura.

Trzeba przyznać, że wszelkie tłumaczenia w takiej tragicznej chwili, gdy dziecko widzi dziewczyny w białych sukienkach, są absolutnie niewyobrażalne. Nie ma takiej możliwości, żeby na pytanie dziecka: – „Tato, co to jest?” – odpowiedzieć, przykładowo: – „To są dwie dziewczyny w białych sukienkach”. Wykluczone. Nie da się. Zatem pytanie dziecka, na które odpowiedź przerasta rodzica, powinno być wyeliminowane, wycięte ze słownika maczetą zakazu zanim w ogóle powstanie. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież tłumaczyć, że świat nie jest czarno-biały, tylko – załóżmy: biało-biały. Czarno-czarny. Tęczowy. Dopóki się przecież tego nie powie, to to nie istnieje. Dopóki się nie powie, zaklina się rzeczywistość.

Kończąc – gratuluję, panie prezydencie. Dzięki panu mieszkańcy Elbląga mogą spać spokojnie. Wyeliminował pan ogromne zagrożenie: dziewczyny w białych sukienkach.

Niezwykły przypadek Noemi Susenbach

Powiedziała: „Baw się, póki jesteś dorosła”. Pomyślałam, że jest czarownicą, ale nie. Ona tylko żyje swoje życie.

Ma osiemnaście lat, ogromne czarne oczy i bardzo niebezpieczny wygląd. Mieszka we Wrocławiu. Ale Wrocław jeszcze nie nazywa się Wrocław. To Breslau, miasto śmierci. Jaki śmierć ma kolor oczu? Śmierć to rasa aryjska, wodniste spojrzenie wilka. Śmierć jest blisko, depcze po piętach, dmucha w gęste, kręcone włosy lodowatym oddechem. Śmierć jest białym krzyżem na drzwiach, niebieską gwiazdą na ramieniu.

Kto wie, co by było, gdyby matka Noemi nie poprosiła tego dostojnego aptekarza o pomoc? Wszak ich rodowód nigdy nie był zbyt klarowny, ojciec i dziadek to Niemcy, babka i matka z pochodzenia Żydówki. Tak czy siak, aptekarz wyszarpie Noemi z kategorycznego uścisku tyfusu, a potem sam zginie śmiercią powolną, delikatną, choć nieugiętą. Śmiercią przez utonięcie. W czarnych oczach Noemi.

Kim jest Noemi? Niemką z Breslau, ocaloną Żydówką, czy może matką Polką? Jest koniec wojny. Rosyjskie wojska wyganiają Niemców, trzeba wyjechać z tego miasta. Uciekają, a Noemi myśli: jakoś to będzie. I jest, małżeństwo ze starszym panem, aptekarzem. Jedno dziecko, drugie dziecko, trzecie, czwarte. Zmiana imienia na Aniela. Zmiana języka na polski. A więc jednak matka Polka. Miało nie być życia, są aż cztery. Mąż starszy o prawie trzydzieści lat. Troszczy się o żonę jak ojciec. Mają własną aptekę, niczego im nie brakuje. Co ci jest, Noemi? Zwariowałaś? Żyjesz, masz dom, czwórkę dorastających dzieci. Każdego roku wakacje w Sopocie. Czego chcesz jeszcze?

Ona nie chce: jeszcze. Ona chce: zamiast.

Matka mówiła: – Kiedy kobieta porzuca dla kochanka męża i czwórkę dzieci, to to się, moja droga, nazywa „palma”!

„Palma” odbija Noemi po kilkunastu latach zamkniętego w wygodnych pokojach życia małżeńskiego. „Palma” jest tak silna, że jej odbijania nie zatrzymają ani macierzyńskie obowiązki, ani szał rozpaczy starzejącego się męża aptekarza. Początkowo potajemne spotkania z „kochankiem” zamieniają się w otwartą wojnę o prawo do własnego życia. Nikt nigdy nie pobłogosławi wyboru Noemi. Nikt tego nie zrozumie. Nikt się na to nie zgodzi. Nikt nie uszanuje.

Spotkałam ją zaledwie kilka razy w życiu. Pierwsze wspomnienie z mojego wczesnego dzieciństwa: czerwona sukienka. Czerwona sukienka, która już na zawsze zostanie ze mną niczym sztandar kobiecości. Noemi zrobiła mi ją na drutach, gdy byłam mała. Sukienka, mimo że z dzianiny, kręciła się w kółko. Kręciła się i to jak! Z przodu miała falbanki, ozdoby, fidrygałki. I cała była taka jakaś… fru! Jakby Noemi, robiąc tę sukienkę, chciała przez tę krótką, choć jaskrawą chwilę zdążyć mnie – wychowaną w katolickiej ascezie – zepsuć, rozbisurmanić, rozpuścić. Jakby mi chciała powiedzieć: baw się, póki jesteś dzieckiem. I owszem. Pamiętam doskonale ten próżny a przyjemny jak diabli czas, gdy wszyscy w przedszkolu się zachwycali: – Skąd masz taką śliczną sukienkę? To jest zrobione szydełkiem? Na drutach? Kto ci zrobił?

Nie wiem, kto. Nigdy nie mówiłam na nią „babcia”. Za młoda była. Za piękna. Zbyt zepsuta. Jak można nazwać kobietę, która porzuca męża i czwórkę dzieci dla kochanka? Której odbija palma?

Kolejne wspomnienie. Jestem już dorosła, mam swoją rodzinę. Noemi z Tadeuszem (tak ma na imię ten „kochanek”, od lat już mąż) przyjeżdżają nad morze, do Gdyni. Oboje są już starsi, choć wciąż wyglądają bardzo dobrze. Co sprawia, że tak wyglądają? Beztroskie życie? „Palma”? Mieszkam niedaleko, proponują mi spotkanie. Zastanawiam się, jak się zachować. Ktoś mi mówił, że ona jest chytra jak Żydówka i chłodna jak Niemka. Ktoś mi mówił, że porzuciła męża. Ktoś mi mówił, że nie umie się poświęcić dla innych. Ktoś mi mówił, że niezłe z niej ziółko. Ktoś mi mówił… Czerwona sukienka z dzianiny majaczy mi jednak w pamięci jak znak zapytania. Budzi ciekawość. Dobra, trudno, jadę. Kupuję po drodze prezent. „Śmierć w Breslau” Marka Krajewskiego.

Noemi w jasnej niebieskiej bluzce wygląda jak dziewczynka. Przytula mnie na powitanie. Jest zachwycona książką, ogląda stare mapy miasta dołączone do wydawnictwa. Znajduje ulicę, na której mieszkała, gdzie była ta apteka, w której uratował ją pierwszy mąż. A potem nagle wyjmuje sporą sumę pieniędzy, wciska mi do ręki, żebym sobie (podkreśla: sobie!) kupiła „jakiś drobiazg”. Mówi: – Baw się, póki jesteś dorosła. Mimo uprzedzeń czuję do niej wielką sympatię, nie mogę oderwać od niej wzroku. Zastanawiam się nawet przez chwilę, czy ona nie jest czarownicą. Ale nie. Ona tylko żyje swoje życie.

Gdy odchodzę, Noemi zdejmuje z szyi bursztynowe korale. – Uwielbiam bursztyny – wyznaje. – Całe życie mnie chronią.

Trzeci wspomnienie to już nie wspomnienie. To teraźniejszość. Noemi jest chora. Bursztyny oddała, więc już jej nie chronią. Nie chroni jej starszy aptekarz, od lat nie żyje. Nie chroni jej beztroskie życie, które sobie wybrała zamiast poświęcenia matki Polki. Nic już jej nie chroni. Tylko Tadeusz, ten sam, z którego powodu odbiła jej kiedyś palma. Trzyma Noemi za drobną dłoń, ukradkiem ociera łzy. Kruchą jak porcelana przywiózł niedawno do hospicjum świętego Wawrzyńca. Był bezradny wobec postępującej choroby. Teraz siedzi przy jej łóżku, przy którym poustawiał potrzebne drobiazgi. Krem, szampon, szczotkę do włosów.

– Wie gehts? – pyta mnie cichutko Noemi. Mówi coraz częściej po niemiecku. Lekarze nie rozumieją, tłumaczę, że to jej język dzieciństwa, a ona właśnie do dzieciństwa wróciła. Czasem ktoś jęknie zza ściany, więc na moje pytanie, jak się czuje, odpowiada, że inni mają gorzej. Pokazuje mi zdjęcia swoich rodziców. Matka to piękna kobieta, ojciec przystojniak. Noemi mruga do mnie: mamy świetne geny. Kiwam głową. To prawda, mamy świetne geny. Nie starzejemy się w ogóle, najwyżej cofamy się w czasie.

Wracam do niej po pracy, zawsze mnie wita uśmiechem. A potem zamyka oczy i kuli się pod kocem. Mówi coraz mniej i coraz ciszej. Kurczy się z dnia na dzień, jakby postanowiła zniknąć.Wygląda tak, że można ją  schować w dłoniach. Zastanawiam się, po co w hospicjum są tak duże łóżka? Przecież ona spokojnie mieści się w kołysce.